DRODZY CZYTELNICY!

 

Pragnę podziękować wszystkim, którzy dzielili się ze mną uwagami o "Ludziach Honoru" - tamten temat uważam jednak generalnie za zamknięty, tym bardziej, że prace nad nową książką dobiegają końca. Część spośród Państwa wie o tym doskonale - rozesłałem "przedpremierową" wersję do nieco ponad 20-tu osób, spośród których 17!! (bardzo, bardzo dziękuję) odesłało mi dość obszerne recenzje, nierzadko stawiając też pytania czy dzieląc się ze mną wątpliwościami.

A skoro niemalże wszyscy Państwo zarzucaliście mi, że od dłuższego czasu nic się na tej stronie nie dzieje, że nie pojawiają się na niej nowe teksty, doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby tworzyć nowej strony - wystarczy wykorzystać stronę już  dobrze znaną i za jej pośrednictwem promować "Ukrytych w niebycie",  udzielać odpowiedzi albo wyjaśniać, skąd taki a nie inny mój pogląd na sprawę.

Oczywiście nie zamykam się na tematykę objętą "Ludźmi Honoru" - ktokolwiek chciałby jeszcze coś na temat tamtej książki napisać - zapraszam serdecznie.

O samej książce (wyżej prezentuję gotową okładkę przednią) chciałbym napisać tyle: według wszelkich znaków na niebie i ziemi historia II wojny światowej w tej wersji, której nas wszystkich uczono i którą opisano w podręcznikach, encyklopediach oraz wielkiej ilości naukowych mniej lub bardziej publikacji powstała na zlecenie stron. Nie tylko zwycięzców ale i rzekomo pokonanych Niemców.

 

Analizując te bardzo przeróżne fakty i informacje pomijane w oficjalnych publikacjach doszedłem do wniosku, że zostało zawarte porozumienie. Nie, nie był to "oficjalny traktat międzypaństwowy" pomiędzy Rzeszą Niemiecką a Stanami Zjednoczonymi, lecz, wedle wielkiego prawdopodobieństwa, układ między Hitlerem a Rooseveltem, wynegocjowany przez dwóch bardzo zdolnych ludzi - Reinharda Heydricha (okazuje się, że nie umarł od sepsy po zamachu w Pradze - do trumny w jego grobie włożono sobowtóra) oraz Johna Fostera Dullesa (starszego brata Allana, późniejszego szefa CIA; sam J.F. Dulles był sekretarzem stanu za prezydentury Eisenhowera). Tylko tak można wytłumaczyć fakt, że między jesienią 1943 a wiosną 1945 roku Niemcy przewieźli do Ameryki Południowej około stu tysięcy kobiet i mężczyzn. Najbardziej precyzyjne są źródła argentyńskie, które mówią o 62 tys. Niemców przybyłych do tego kraju w latach 1943-44; inne południowoamerykańskie kraje też przyznają się do przyjęcia tej specyficznej niemieckiej emigracji, choć szacują jej wielkość na kilka, może kilkanaście tysięcy (każdy z osobna). Ta właśnie skala operacji, grubo ponad 100 TYSIĘCY ludzi musi rodzić pytanie: JAK DO TEGO DOSZŁO?

 

Niewątpliwie takiej ilości ludzi nie dałoby rady przewieźć U-bootami - nawet przy mocno okrojonej załodze, liczba "pasażerów" byłaby znikoma, tak kilka, może dziesięć głów na okręt. Dziesięciu tysięcy U-bootów Niemcy nie mieli. Nawet i tysiąca nie mieli, a z całą pewnością nie mieliby paliwa, by U-booty tak o, swobodnie pływały między Europą a Ameryką Południową. Ponadto Alianci polowali na U-booty na całym środkowym Atlantyku, zatem musiało być inne rozwiązanie. Samolotów transportowych tak dalekiego zasięgu w ilości pozwalającej na przerzucenie takiej masy ludzi Niemcy też nie mieli. Pozostaje zatem tylko jedna możliwość: transport okrętami nawodnymi. Z jednym drobnym "ale" - Atlantyk był kontrolowany przez amerykańską flotę (I działała na obszarze Atlantyku Północnego, II w pasie od Karaibów po północne wybrzeża Zachodniej Afryki i Gibraltar, III - między Afryką a Ameryką Środkową). I co, wyobrażacie sobie Państwo, że dziesiątki transportowców z niemieckimi żołnierzami na pokładzie pływają sobie między Europą a Ameryką Południową i ani razu nie wpadną na amerykańskie okręty wojenne? Otóż tak, to było możliwe, jeśli strony się dogadały. Niemcy dostawali precyzyjną informację o marszrutach poszczególnych amerykańskich eskadr i dopasowywali swoją trasę do aktualnego położenia US Navy. A gdyby jakikolwiek amerykański czy brytyjski samolot wypatrzył taki nawet i spory konwój, szła prosta informacja: to konwój neutralnych statków z Ameryki Południowej. Waszyngton nie chce żadnych zadrażnień z Latynosami, więc zostawcie ich w spokoju (no może to ostatnie było wypowiadane nieco mniej eleganckimi lub całkiem niecenzuralnymi słowami).

 

Nie było ani samobójstwa Hitlera (odnalezione zwłoki mężczyzny bardzo podobnego do Hitlera należały do Gustava Vellera) ani samobójstwa Himmlera (uśmiercono jego sobowtóra). Marszałek Żukow jeszcze w czerwcu 1945 roku twierdził, że Hitler zwiał, że nie ma jakichkolwiek wiarygodnych dowodów jego śmierci, ale w Poczdamie uzgodniono inną i do dziś oficjalnie obowiązującą wersję wydarzeń.

 

Skoro to wszystko była bujda na resorach, wyciągnąłem wniosek: Amerykanie i Niemcy dogadali się! Raczej nie jako państwa (dyplomaci nie potrafią dotrzymać tajemnicy), ale bardziej prywatnie. I na prostej zasadzie - coś za coś. Wy, Amerykanie, dacie nam spokojnie opuścić Europę i nie będziecie się nas czepiać, my, Niemcy, damy wam za to naszych naukowców i technologie, dzięki którym będziecie lepsi od Sowietów... Gdyby taką propozycję przyprawić jeszcze odrobiną szantażu z użyciem technologicznego blefu i najprawdziwszych, choć wymagających jeszcze dopracowania niemieckich osiągnięć naukowo-technicznych, powstawała mieszanka pozwalająca na negocjacje. Nieoficjalne, ale czasem takie właśnie rozmowy przynoszą najlepsze rezultaty.

 

Pokazuję zatem w książce, co takiego Niemcy mieli "do pokazania Amerykanom", jaka mogła być reakcja Roosevelta i jego najbliższych współpracowników i że wyprowadzili w pole niemalże cały świat.

 

Czy to oryginalna koncepcja? Otóż, "Ukryci w niebycie" nie są jakimś specjalnym odkryciem. O większości tych spraw gdzieś tam pisano; czasem jako ploteczka, czasem jako rzecz, którą należałoby sprawdzić. Ja po prostu zestawiłem te szczątkowe informacje w jeden obraz. Ułożyłem puzzle z dostępnych fragmentów, choć duża do dziś część obrazu leży gdzieś ukryta. Może... Bo myślę, że z dokumentów zniszczono wszystko, co się dało, a i tak unikano sporządzania dokumentów, unikano jak ognia i to dosłownie.

 

Zapraszam do kontaktu (oczywiście poprzez formularz), a jeśli ktoś zdoła mnie przekonać, że i ona/on powinien należeć do wybrańców, którzy będą mogli przeczytać i skomentować "Ukrytych w niebycie" - tak się stanie.

 

Pozdrawiam,

 

Piotr. H. "baron"