Drodzy Czytelnicy!

 

 Muszę przyznać, że zaskoczyliście mnie Państwo -  zdecydowana większość  spośród Państwa podzieliła się że mną wrażeniami i opiniami. Bardzo serdecznie dziękuję!

 

Nie będę zajmować się komplementami i pochwałami, choć są miłe, wolę skupić się na pytaniach i wątpliwościach. N pierwszy ogień wybrałem trzy komentarze: pani Krystyny Z. (@gmail.com), pana Marka J. (@vp.pl) oraz pana Jarosława C. (@poczta.onet.pl),  które mogę wspólnie ująć pytaniem „JAK MOGŁEM?

 

Konkretnie chodzi o moje rozmowy z p. Nicolasem Fr. von Below - nie tylko o sam fakt, że rozmawiałem z człowiekiem, który przez osiem lat znajdował się w najbliższym otoczeniu Hitlera jako jego adiutant, ale i o pewną sympatię, z jaką się o Panu Baronie wyrażałem. Jak mogłem z takim człowiekiem rozmawiać? Czy nie czułem „obrzydzenia”, że rozmawiam ze zbrodniarzem wojennym? I jak mogę pisać o nim sympatycznie? I, wreszcie, jak to było możliwe, że ja, wówczas mniej więcej dwudziestolatek, zachowywałem się niemalże profesjonalnie, bardzo dojrzale?

 

Muszę zacząć od wyjaśnienia - w pewien sposób byłem na takie spotkanie przygotowany. Może nie personalnie z Panem Baronem jako takim (z imienia i nazwiska). ale właśnie z podobnymi mu Niemcami, którzy w czasach Hitlera pełnili mniej lub bardziej eksponowane funkcje.

 

Stało się tak w lipcu 1979 roku za sprawą chęci uspokojenia konfliktów, które od jakiegoś targały środowiskiem byłych żołnierzy AK, a szczególnie Powstańców Warszawskich. Otóż większość z nich nie sprzyjała raczej tzw. władzy ludowej, duża część była zaangażowana w działalność opozycyjną, czerpiąc pomoc choćby z Zachodnich Niemiec. I to właśnie władze PRL-u postanowiły wykorzystać. Telewizja (wtedy była tylko jedna) nadała przygotowany przez warszawski Teatr Popularny spektakl CO U PANA SŁYCHAĆ?, oparty o wywiad przeprowadzony przez Krzysztofa Kąkolewskiego z Heinzem Reinefahrtem, generałem SS odpowiedzialnym za krwawe stłumienie Powstania Warszawskiego, za wiele zbrodni, jakie popełniono wówczas tak wobec żołnierzy Powstania jak i cywilnej ludności Warszawy. Fakt, miał się dobrze (tzn. miał się dobrze w roku 1975, gdy zgodził się na rozmowę z Krzysztofem Kąkolewskim; zmarł w maju 1979 r.), żaden sąd nigdy go nie skazał, żył nie tylko spokojnie - był nawet burmistrzem niewielkiego uzdrowiskowego miasteczka Westerland-Sylt na wyspie Sylt, największej w archipelagu Wysp Północnofryzyjskich. Oczywiście natychmiast znaleźli się publicyści, którzy zaatakowali tak Krzysztofa Kąkolewskiego jak i Niemcy Zachodnie - oto macie tę waszą wymarzoną (zgniłą kapitalistyczną) demokrację, w której zbrodniarze tej miary co Reinefahrt mają się dobrze a taki Kąkolewski jeszcze wywiad z nim przeprowadza, jest kulturalny, nie napomyka o zbrodniach... I, co oczywiste, przypominano słynne słowa polskich biskupów do episkopatu Niemiec WYBACZAMY I PROSIMY O WYBACZENIE. Naturalnie z komentarzem, że taki właśnie Reinefahrt, rzeźnik Powstania i kat Woli, gdzie zginęło przynajmniej sto tysięcy cywilnych mieszkańców stolicy, chodzi wolno, jest nietykalny, cieszy się opinią dobrego, sprawnego polityka i burmistrza, a tu, o, Kościół wybacza a środowiska byłych żołnierzy AK bezwstydnie wyciągają do Niemców rękę po ochłapy, które tamci rzucają jako „pomoc humanitarną” w ramach „pojednania niemieckich i polskich żołnierzy”.

 

Skoro włożono kij w mrowisko, to i reakcja nastąpiła. Wiadomo, lipiec był wówczas szczególnym miesiącem. Warszawa, ta stara Warszawa, szykowała się na uczczenie kolejnej rocznicy wybuchu powstańczych walk, na swoistą demonstrację opozycyjnej jedności tego środowiska, a tu taki cios poniżej pasa...Powstańcy, żołnierze AK oraz wywodzący się z grona przedwojennej  warszawskiej inteligencji ludzie "starej, dobrej Warszawy" coraz częściej stawali przeciw sobie. Środowisko było skłócone.

 

Był to celny cios! Moja babcia Anastazja, także należąca do tej przedwojennej warszawskiej inteligencji, była oburzona. Podobnie jak większość Warszawskich Matek (tysięcy kobiet, które podczas wojny straciły dzieci w nieznanym miejscu i okolicznościach i nawet grobu dziecka nie miały) powiedziała wprost, że dopóki ciała syna Janusza nie odnajdzie, dopóki go nie pochowa godnie, NIE PRZEBACZY!

 

W takiej właśnie atmosferze wrzenia pojawiliśmy się z babcią w Warszawie - bo oczywiście dla wzmocnienia atmosfery władze, a konkretnie Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich i Polski Czerwony Krzyż zorganizowały społeczne okazanie dowodów czyli wydobytych z ziemi podczas remontów lub na placach budów artefaktów znalezionych przy szczątkach z okresu wojny. Babci zabraknąć tam nie mogło (do końca życia miała nadzieję, że dowie się, gdzie i jak Januszek zginął), zatem towarzyszyłem jej w wyprawie do stolicy. I właśnie podczas tego pobytu w Warszawie padła propozycja, czy nie zechcielibyśmy wziąć udziału w imprezie ogrodowej SĄD NAD KĄKOLEWSKIM. Organizatorką była Alina Janowska, powstańcza łączniczka, wspólnie z całą rodziną Findeisenów. Profesor Władysław, żołnierz powstania, obiecał wziąć na siebie rolę chrześcijańskiego mediatora, jego kuzyn Andrzej Zoll, profesor prawa, miał prowadzić obronę, co z samego założenia było wyzwaniem, gdyż na listę oskarżycieli wpisali się Krzysztof Teodor Toeplitz i Daniel Passent. Obaj doskonali w szermierce językiem, niezwykle inteligentni, doskonale odnajdujący się w dyskusjach wymagających szybkich i ciętych ripost, w dodatku, obok Jerzego Urbana i Mieczysława Rakowskiego zaliczani do „czołowych piór władzy ludowej”. Przeciwnik był zatem wielce, ale to wielce wymagający, ale miała trafić kosa na kamień i trafiła, gdyż oprócz profesora Zolla roli drugiego obrońcy Krzysztofa Kąkolewskiego podjął się mecenas Tadeusz de Virion, jeden z najsłynniejszych wówczas warszawskich adwokatów, obrońca działaczy niepodległościowych i opozycjonistów.

 

Nie będę opisywać przebiegu starcia - napiszę jedynie, że środowisko Starej Dobrej Warszawy wyszło wewnętrznie pogodzone. Kwestię przebaczenia (lub nie) Niemcom ich win wojennych pozostawiono sumieniu każdego z osobna, podobnie ugodzono się w kwestii osądów. Za sprawą mecenasa de Virion, który pouczał, że bez wyroku sądu nie wolno nikogo nazwać zbrodniarzem czy mordercą oraz profesora Findeisena, który przywoływał w tej materii naukę kościoła dotyczącą sprawiedliwego osądu uznano wspólnie, że BOSKA SPRAWIEDLIWOŚĆ i tak każdego dopadnie, a tu, na ziemi, no może uda się jeszcze postawić tych nazistów przed sądem, ale szanse są na to niewielkie. Niech sobie zatem komuniści nazywają tych ludzi zbrodniarzami, katami czy mordercami – ich sumienie! Bo jaką miarą ty osądzasz innych, taką samą miarą ty będziesz osądzony!

 

Natomiast ja… Jeszcze w trakcie tej dyskusji pytam się Babci Anastazji o naszych śląskich krewnych, tych z Breitenhein /Lubachowa  i otrzymuję odpowiedź godną doktora Jekylla i pana Hyde’a – RODZINA TO RODZINA A NIEMCY TO NIEMCY. ZRESZTĄ CI NASI KREWNI SPOD ŚWIDNICY TO BYLI ŚLĄZACY, A NIE NIEMCY (no tak, dziadek Heniu/Heinz też powtarzał mi wielokrotnie, że my jesteśmy Ślązacy…).

 

Swoje dołożył też pan Jerzy Waldorff. Zatelefonował do domu cioci Alicji Findeisenowej (mamy profesora Władysława a prywatnie znajomej Babci Anastazji z czasów przedwojennych, choć nie jestem pewien, czy nie chodzi aby o I wojnę; u niej akurat mieszkamy) z propozycją, bym po południu przyjechał na Młynarską, na Cmentarz Ewangelicko-Augsburski. Oczywiście, że pojechałem. Pan Jerzy miał dla mnie książkę. „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego, ale z nielegalnego i dzięki temu nieocenzurowanego wydania. „Widzisz, Moczarski też rozmawiał z takim Niemcem. Wiesz, kim był Stroop? Dowodził Niemcami podczas Powstania w Getcie Warszawskim. Kat, zbrodniarz wojenny… Powieszono go na Pawiaku! Ale nikt nigdy za takie rozmowy Moczarskiego od czci i wiary nie odsądzał, nawet nagrodę literacką dostał, czyli władza popiera...” Oj, wywołał Pan Jerzy mętlik w mojej głowie, i to niezły! A na cmentarzu chciał się ze mną spotkać, bo miał mi coś do pokazania. Grób. Specyficzny. Stary, kuty z żelaza krzyż, większość napisów już nieczytelna, ale Pan Jerzy wiedział chyba wszystko o tych grobach i równie dużo o ludziach, którzy w nich spoczywali. Johannes von …. (nazwiska, niestety, nie zapamiętałem), ARZT UND OFFIEZIER, lekarz i oficer. Virtuti Militari za Insurekcję Kościuszkowskiej. Legia Honorowa za kampanię 1809 - 1812. Geschossen, zastrzelony podczas bitwy o Olszynkę, choć Pan Jerzy mówi, że raczej rozstrzelany. Ponoć gdy Rosjanie zajęli Olszynkę wyszedł przed stodołę, w której urządził szpital polowy, aby chronić rannych. Rosjanie zastrzelili go a rannych zadźgali bagnetami… Niemiec, urodzony w Getyndze, jako kilkuletnie dziecko przyjechał z rodziną do Warszawy, bo jego ojciec luksusową austerię (takie coś między zajazdem a hotelem) przy Żelaznej Bramie zbudował. A jak wsiąkł w polskość!!! Niemiec z urodzenia a do śmierci o wolną Polskę walczył. I zakończył stwierdzeniem, że nie każdy Niemiec to hitlerowiec i zbrodniarz, po czym uśmiechnął się i puścił do nie oko mówiąc, że jego przodkowie pod Grunwaldem pod krzyżackimi znakami walczyli, ale sto lat później to już Rzeczypospolitej Obojga Narodów służyli, a jak przyjdzie czas, poznam też i ja prawdę o moich śląskich krewnych (stało się to w sierpniu 1981 roku, gdy na tym właśnie cmentarzu chowałem Babcię Anastazję).

 

Za sprawą Pana Jerzego spotkałem się dzień później z Krzysztofem Kąkolewskim, który wyjaśnił mi wówczas, że jeśli chce się rozmawiać z wpływowymi Niemcami z epoki Hitlera, nie wolno samemu nawiązywać do czasów wojny. Oni, jak tłumaczył mi pan Kąkolewski, doskonale pamiętają, kim wówczas byli, co robili, za co odpowiadali (w sensie wydawanych rozkazów) i za co powinni odpowiadać (karnie, gdyby kiedykolwiek udało się ich postawić przed sądem). I wiedzą, jaką jest o nich opinia w Polsce, ZSRR czy w innych krajach Europy Wschodniej. Ale, jak powiedział mi wówczas pan Kąkolewski, oni prędzej czy później sami nawiążą do tamtej epoki. Wtedy można próbować stawiać dodatkowe pytania, ale ostrożnie, by się nie spłoszyli. I, to była bardzo cenna rada, rozmawiać w miarę prostym językiem, nie pokazywać, że zna się niemiecki dość biegle. Dlatego on zaczynał swoje rozmowy od tego prozaicznego pytania „Wie geht es Ihnen? Co u pana słychać (jak się panu wiedzie)?” Kurtuazyjne, kulturalne i nawet zawierające w sobie jakąś odrobinę ciepła pytanie o dziś, jakby tamta przeszłość nie istniała.

 

A odpowiedzialność za tamte zbrodnie? No cóż, pan Kąkolewski był w tym względzie racjonalistą. Skoro uniknęli odpowiedzialności przez tyle lat, to nadzieja tylko w sprawiedliwości Bożej.

 

I miał rację. Heinz Reinefahrt do końca życia nie został osądzony, ale społeczna sprawiedliwość dopadła go. Po śmierci. Lokalna społeczność wyspy i miasta Sylt dowiedziała się, kim był w trakcie wojny i za co odpowiadał – wprawdzie dopiero po zjednoczeniu Niemiec, ale lepiej późno niż wcale. Gdy w telewizji wyemitowano dokumentalny film „Urlop na wyspie Sylt” o zbrodniach wojennych Reinefahrta, z oryginalnymi filmami i zdjęciami z „karnej pacyfikacji” w Czechach po zamachu na Heydricha w lecie 1942 roku. Z eksterminacji niemieckich Romów i Sinti (wędrowni Romowie), rozstrzeliwanych w jego obecności… Z rozstrzeliwań mieszkańców Warszawy podczas Powstania Warszawskiego, przede wszystkim na Woli. Ponoć najbardziej radnymi gminy Sylt wstrząsnął odręczny list Reinefahrta do głównodowodzącego siłami niemieckimi generała Ericha von dem Bach-Zelewskiego „Panie generale, moim żołnierzom brakuje amunicji do dalszych rozstrzeliwań. W ciągu trzech dni zastrzeliliśmy pięćdziesiąt tysięcy tych polskich bandytów. Proszę o szybkie zaopatrzenie i wsparcie!”

 

Rodzina Reinefahrtów została poproszona o usunięcie jego grobu z cmentarza komunalnego,  jedynego na całej wyspie. Parafie chrześcijańskie odmówiły przyjęcia szczątków do niedawna wielce szanowanego obywatela. Ostatecznie rodzina zdecydowała się na kremację i pochówek „w miejscu ustronnym i nieznanym”, a na głównym frontonie ratusza w Westerland (uzdrowiskowo-wypoczynkowa dzielnica miasta Sylt) zawisła dwujęzyczna tablica.

 

PAMIĘCI MIESZKAŃCÓW POLSKIEJ STOLICY – MIASTA WARSZAWY, ZAMORDOWANYM W 1944 ROKU PRZEZ ŻOŁNIERZY NIEMIECKICH Z ROZKAZU GENERAŁA HEINZA REINEFAHRTA, WIELOLETNIEGO MIESZKAŃCA I BURMISTRZA GMINY WESTERLAND.

Zawstydzeni pochylamy się nad ofiarami z nadzieją na pojednanie

 

A że pisałem o Panu Baronie von Below z pewną dozą sympatii czy życzliwości? Był człowiekiem, który zaopiekował się moją prababcią Anne Marie (czy można traktować wrogo kogoś, kto z dobrego serca i własnej woli wspiera starszą, osamotnioną bardzo bliską krewną?). Był dla mnie kluczem otwierającym drzwi do wielu innych domów i ciekawych osób. Był, przynajmniej dla mnie, cierpliwy i życzliwy. A jego wojenna przeszłość? Nie mnie ją oceniać, osądzać. To była jedna z nauk, które latem 79-go wyniosłem ze sprawy Kąkolewskiego. Ponadto „dostałem miesiąc”. O tym, że ktoś taki istnieje i prawdopodobnie spotkam się z nim, dowiedziałem się jeszcze w „starym 1981 roku” i wówczas dostałem, z zasobów rodzinnych, niemieckie wydanie wspomnień Pana Barona „Jako adiutant Hitlera 1937-1945” (polskie wydanie nosi tytuł „Byłem adiutantem Hitlera”). Obłożyłem się wielotomowym słownikiem niemiecko-polskim oraz słownikiem frazeologicznym języka niemieckiego i… czytałem. Może powoli, może niezbyt dokładnie rozumiejąc niektóre wątki, ale przez ten miesiąc do pierwszego spotkania z Panem Baronem dowiedziałem się o nim, że był „wielokrotnie przesłuchiwany w alianckim śledztwie” od zimy 1946-go do połowy 1947 roku; że zeznawał w Norymberdze, że zeznawał w wielu sprawach przed różnymi prokuratorami. Jemu osobiście żadnych zarzutów nie postawiono i po kilkunastu miesiącach zwolniono go z aresztu śledczego. Pamiętałem credo mecenasa de Virion – dopóki sąd nie skaże człowieka prawomocnym wyrokiem, jest on w świetle prawa niewinny! Został, i to przez aliancki wymiar sprawiedliwości, uznany za niewinnego. Czy miałem prawo kwestionować zdanie prokuratorów oskarżających choćby w Norymberdze? Nie miałem, zatem postanowiłem odnosić się do Pana Barona jako do człowieka krystalicznie uczciwego i wolnego od podejrzeń o zbrodnie wojenne, za to znającego osobiście Hitlera i inne najważniejsze, bardzo ważne czy tylko ważne persony Niemiec tamtego okresu. Nauczyłem się  przy tym, że mogę mu zaufać, gdy mówił o polityce czy kwestiach społecznych, albowiem w kwestiach związanych z wojną jako taką, a szczególnie wszędzie tam, gdzie rzecz dotykała szeroko rozumianych zbrodni wojennych, musiałem brać dużą, wręcz bardzo dużą poprawkę; sam to zresztą we wstępie do swoich pamiętników napisał.

 

O tym będzie jednak odrębny komentarz, gdyż kilka osób o to właśnie pytało się.

 

Pozdrawiam wszystkich Czytelników,

 

Piotr H. „baron”